Najwyższa pora ruszyć tyłek! Koniec wymigiwań, że zimno, że kolano, że dzieciarnia itd... I tak jestem już w "ciemnej dupce" bo plan miałem na połówkę w Warszawie 25 marca. Na pewno nie dam rady, a przejść nie zamierzam. Plan zmodyfikowany i robię wszystko pod połówkę Silesia na początku maja.
Wczoraj wyszedłem pierwszy raz od ponad 1,5 miesiąca. Opory były (że zimno, że kolano, że dzieciarnia - choć już spała) - ale w końcu trzeba było wypróbować nowe obuwie:), bo wreszcie się dorobiłem, cudów nie ma - ale czuje różnicę. Po pierwsze duuuużo lżejsze w porównaniu do moich "ręcznych halówek". Tylko wieje tymi dziurkami:)
wyglądają tak:
to Kalenji Eliofeet - za 90 zł w Decathlonie:)
Trasa na wczoraj króóóóciutka - ciekawy byłem jak po tak długiej przerwie będzie to wyglądało. A wyglądało o dużo lepiej niż ktokolwiek by przypuszczał.
pobite dwa moje "rekordy" - Cooper - 2,8 km oraz 1km=3,08
W sumie, 3,8 km w czasie: 18:47
Kolana nie bolą, chyba artresan brany kilogramami działa:)
Fajki rzucone! Już drugi miesiąc bez kopcenia!!! Po 12 latach!!!
szerokości!
Ukończę Maraton ?
Mam taki plan i jest to moje wielkie marzenie. Czy się to uda?
wtorek, 6 marca 2012
poniedziałek, 16 stycznia 2012
ZIMA, Zima, zima....
I następne kilometry uciekły pod nogami. Uzupełniając to co działo się ostatnio, a o czym nie pisałem.
Wygląda to następująco:
10 stycznia-zimno, ciemno (jak zwykle) i deszczowo. Wyszło 5,78 km, w czasie - 37:10 sekund.
13 stycznia w Kielcach zaczęła się zima. Posypało mocno, i dodatkowo mocno zmroziło. Poszurałem nową trasą, w górę na osiedle (choć miałem je okrążać, to jednak trochę się obawiałem, bo tereny niezbyt eleganckie na poruszanie się tamtędy po nocy) - zawrotka i w kierunku miasta. W sumie wyszło: 7,79 km w czasie 51:48. Było baaardzo ślisko i nie przyjemnie na chodnikach.
Dodatkowo bolą mnie kolana znowu mocno, a po tym biegu nawet takie mięśnie o których nie miałem pojęcia, że istnieją. Chyba od tego bronienia się przed upadkiem na śliskich chodnikach.
15 stycznia była niedziela, a więc wizyta u teściów z diabłami. Diabły w południe spać, a ja w drogę. W mieście tego nie widać (choć też jest go sporo), ale poza miastem śniegu baaaardzo dużo. Szczególnie wybiegając na odsłonięte pola, ścieżka (chyba tam była ścieżka - bo byłem pierwszy od opadów śniegu, ktoś tamtędy przebiegał/przechodził) momentami pokryta śniegiem sięgającym prawie do kolan. Takie mini zaspy zdarzały się co jakiś czas, dodatkowo niespodzianki w postaci ukrytych kałuż pod śniegiem (niby zamarznięte, ale pode mną wszystko się łamie). Koniec końców, umordowało mnie to fizycznie jak pieron. Każdy krok to walka o równowagę, nie wiem jak się biega po piachu, ale mam wrażenie, że podobnie. W sumie ubiegłem 7,71 km, w osłabiającym tempie:) - 53:40.
a tak to wyglądało:
śniegu było tyle:
Wygląda to następująco:
10 stycznia-zimno, ciemno (jak zwykle) i deszczowo. Wyszło 5,78 km, w czasie - 37:10 sekund.
13 stycznia w Kielcach zaczęła się zima. Posypało mocno, i dodatkowo mocno zmroziło. Poszurałem nową trasą, w górę na osiedle (choć miałem je okrążać, to jednak trochę się obawiałem, bo tereny niezbyt eleganckie na poruszanie się tamtędy po nocy) - zawrotka i w kierunku miasta. W sumie wyszło: 7,79 km w czasie 51:48. Było baaardzo ślisko i nie przyjemnie na chodnikach.
Dodatkowo bolą mnie kolana znowu mocno, a po tym biegu nawet takie mięśnie o których nie miałem pojęcia, że istnieją. Chyba od tego bronienia się przed upadkiem na śliskich chodnikach.
15 stycznia była niedziela, a więc wizyta u teściów z diabłami. Diabły w południe spać, a ja w drogę. W mieście tego nie widać (choć też jest go sporo), ale poza miastem śniegu baaaardzo dużo. Szczególnie wybiegając na odsłonięte pola, ścieżka (chyba tam była ścieżka - bo byłem pierwszy od opadów śniegu, ktoś tamtędy przebiegał/przechodził) momentami pokryta śniegiem sięgającym prawie do kolan. Takie mini zaspy zdarzały się co jakiś czas, dodatkowo niespodzianki w postaci ukrytych kałuż pod śniegiem (niby zamarznięte, ale pode mną wszystko się łamie). Koniec końców, umordowało mnie to fizycznie jak pieron. Każdy krok to walka o równowagę, nie wiem jak się biega po piachu, ale mam wrażenie, że podobnie. W sumie ubiegłem 7,71 km, w osłabiającym tempie:) - 53:40.
a tak to wyglądało:
śniegu było tyle:
poniedziałek, 9 stycznia 2012
zaległości
odrabiamy zaległości:
5 stycznia 2012
trasa standardowa - góra, dół - góra dół. Biegło się super, choć pierwsze kilkanaście metrów myślałem, że będzie dramat. Przejedzony byłem okropnie. A wyszło tak:
1km - 6:28 (rozgrzewkowo)
2km - 4:56
3km - 4:45
4km - 5:45 (rozpoczyna się moja powrotna górka)
5km - 6:30 (rozpoczęła się na dobre...) - teraz rozumiem, że mieszkam w górach, małych bo małych - ale kurcze nie ma nic po płaskim:(
w sumie: 5,1 km w czasie 29:12
Przy okazji najlepszy wynik na 5km = 28:07, i Test Coopera=2,46km
Cieszy progres!
7 stycznia 2012
Trening wyjazdowy, przy okazji wizyty na Turnieju Piłki Nożnej w Nowej Sarzynie. Pomiędzy meczami, w których i tak się troszkę oszczędzałem wybiegłem pozwiedzać miasto. Zwiedzania za wiele nie było bo w ciągu 40 minut przeleciałem je w "te i we wte". Nie wiem ile to km ponieważ nie włączył mi się GPS w Endomondo, a nie miałem czasu żeby na niego czekać, także tylko ze stoperem.
Na moje oko około 6 może 6,5 km. Tempo lajcikowe.
Chciałem to powtórzyć na następny dzień (niedziela) rano, jednak umarły mi plecy - a zrobiła się taaaaka piękna zima, śnieżek, delikatny mrozik - PIĘKNIE.
Przeogromny ból między łopatkami uniemożliwiający jakikolwiek ruch szyi, skręt ciała, wstanie z łóżka itd. Będąc takim wyprostowanym robocopem spędziłem trochę czasu w aucie w drodze do domu. Dzisiaj (poniedziałek) ból jeszcze większy. Już odwiedziłem naszą klubową "masernię". Jestem po 10 minutowych "eletrowstrząsach" oraz po mocnym masażu a także na prochach przeciwbólowych i przeciwzapalnych. Może przejdzie. Jeśli ból ustąpi wieczorem w drogę!
Aaaa i jestem bardzo blisko zmiany (NARESZCIE) obuwia. I to po baaaardzo dobrej cenie. Ale żeby nie zapeszać - pochwalę się jak nabędę.
To tymczasem lasem borem...
5 stycznia 2012
trasa standardowa - góra, dół - góra dół. Biegło się super, choć pierwsze kilkanaście metrów myślałem, że będzie dramat. Przejedzony byłem okropnie. A wyszło tak:
1km - 6:28 (rozgrzewkowo)
2km - 4:56
3km - 4:45
4km - 5:45 (rozpoczyna się moja powrotna górka)
5km - 6:30 (rozpoczęła się na dobre...) - teraz rozumiem, że mieszkam w górach, małych bo małych - ale kurcze nie ma nic po płaskim:(
w sumie: 5,1 km w czasie 29:12
Przy okazji najlepszy wynik na 5km = 28:07, i Test Coopera=2,46km
Cieszy progres!
7 stycznia 2012
Trening wyjazdowy, przy okazji wizyty na Turnieju Piłki Nożnej w Nowej Sarzynie. Pomiędzy meczami, w których i tak się troszkę oszczędzałem wybiegłem pozwiedzać miasto. Zwiedzania za wiele nie było bo w ciągu 40 minut przeleciałem je w "te i we wte". Nie wiem ile to km ponieważ nie włączył mi się GPS w Endomondo, a nie miałem czasu żeby na niego czekać, także tylko ze stoperem.
Na moje oko około 6 może 6,5 km. Tempo lajcikowe.
Chciałem to powtórzyć na następny dzień (niedziela) rano, jednak umarły mi plecy - a zrobiła się taaaaka piękna zima, śnieżek, delikatny mrozik - PIĘKNIE.
Przeogromny ból między łopatkami uniemożliwiający jakikolwiek ruch szyi, skręt ciała, wstanie z łóżka itd. Będąc takim wyprostowanym robocopem spędziłem trochę czasu w aucie w drodze do domu. Dzisiaj (poniedziałek) ból jeszcze większy. Już odwiedziłem naszą klubową "masernię". Jestem po 10 minutowych "eletrowstrząsach" oraz po mocnym masażu a także na prochach przeciwbólowych i przeciwzapalnych. Może przejdzie. Jeśli ból ustąpi wieczorem w drogę!
Aaaa i jestem bardzo blisko zmiany (NARESZCIE) obuwia. I to po baaaardzo dobrej cenie. Ale żeby nie zapeszać - pochwalę się jak nabędę.
To tymczasem lasem borem...
poniedziałek, 2 stycznia 2012
noworocznie
Witam w nowym roku...
Moje zmiany kalendarzowe wyglądały następująco:
30 grudnia:
Wyszedłem na trening jak zwykle, koło 21.00. Na dole pod klatką złapały mnie hordy sąsiadów...Spotkanie Wspólnoty Mieszkaniowej:)
No i wymarzłem się w tych moich gjetrach z nimi jak pieron. Przeszły mi ochoty na wielkie przedsylwestrowe bieganie. Ale po zakończeniu emocjonującego spotkania ruszyłem delikatnie. Miało być dalej, ale wyszło tylko troszkę ponad 4 km, może 5 - nie wiem bo zaczął wariować telefon. Ale przy okazji znalazłem 300 metrów od bloku bieżnie - i na niej spędziłem 13 okrążeń:)
1 stycznia:
Sylwester z dwójką 3,5 letnich dzieci nie należał zbytnio do "urywających czapkę dnia następnego" dlatego korzystając z pięknej pogody i z możliwości udostępnienia moich "pociech" teściom wybiegłem po raz pierwszy nie w ciemnościach. Tak jakoś wyszło, że wszystkie moje biegania (zacząłem troszkę ponad miesiąc temu) było po ciemku. Teraz pięknie świeciło, temperatura troszkę poniżej zera, piękne łąki, rzeczka - CUDO.
Wyglądało to tak:
Ubiegłem kolejny mój rekord:) 7,45...czyli wyszło niechcący 10 metrów więcej niż ostatnio...:) Szkoda, ze nie kontrolowałem na bieżąco - bo mogłem polecieć "dyszkę"... Następnym razem!
Podsumowując - coraz lepiej się czuje "dnia następnego". Już mniej zakwasów, kolana nie bolą (tak jak na początku). No i mam wielką ochotę na jeszcze i jeszcze i jeszcze...
Aaaa no i zauważyłem jeszcze jedną zmianę: waga co prawda stoi w miejscu (ruszyła o około 5 kg w dół na początku) jak zaklęta, ale "portki" muszę nosić w garści. Pasek kupić. Czy może jakieś szelki...:)
Wszystkiego dobrego w nowym roku!!!
Moje zmiany kalendarzowe wyglądały następująco:
30 grudnia:
Wyszedłem na trening jak zwykle, koło 21.00. Na dole pod klatką złapały mnie hordy sąsiadów...Spotkanie Wspólnoty Mieszkaniowej:)
No i wymarzłem się w tych moich gjetrach z nimi jak pieron. Przeszły mi ochoty na wielkie przedsylwestrowe bieganie. Ale po zakończeniu emocjonującego spotkania ruszyłem delikatnie. Miało być dalej, ale wyszło tylko troszkę ponad 4 km, może 5 - nie wiem bo zaczął wariować telefon. Ale przy okazji znalazłem 300 metrów od bloku bieżnie - i na niej spędziłem 13 okrążeń:)
1 stycznia:
Sylwester z dwójką 3,5 letnich dzieci nie należał zbytnio do "urywających czapkę dnia następnego" dlatego korzystając z pięknej pogody i z możliwości udostępnienia moich "pociech" teściom wybiegłem po raz pierwszy nie w ciemnościach. Tak jakoś wyszło, że wszystkie moje biegania (zacząłem troszkę ponad miesiąc temu) było po ciemku. Teraz pięknie świeciło, temperatura troszkę poniżej zera, piękne łąki, rzeczka - CUDO.
Wyglądało to tak:
Ubiegłem kolejny mój rekord:) 7,45...czyli wyszło niechcący 10 metrów więcej niż ostatnio...:) Szkoda, ze nie kontrolowałem na bieżąco - bo mogłem polecieć "dyszkę"... Następnym razem!
Podsumowując - coraz lepiej się czuje "dnia następnego". Już mniej zakwasów, kolana nie bolą (tak jak na początku). No i mam wielką ochotę na jeszcze i jeszcze i jeszcze...
Aaaa no i zauważyłem jeszcze jedną zmianę: waga co prawda stoi w miejscu (ruszyła o około 5 kg w dół na początku) jak zaklęta, ale "portki" muszę nosić w garści. Pasek kupić. Czy może jakieś szelki...:)
Wszystkiego dobrego w nowym roku!!!
czwartek, 29 grudnia 2011
kulka:)
Dzieńdobry:)
Kolejny dzień nierównej walki za mną:)
Wczoraj wieczorkiem (start o godz. 21.00) wybiegane 7,44 km to mój kolejny REKORD :)
Czasowo co prawda słabo, bo w okolicach 50 minut - ale takie to moje szuranie, a szuranie dlatego bo uważam, że bieganie to tak poniżej 6 nooo 5:30 minut jest. Wszystko co wyżej bieganiem chyba ciężko nazwać. Dlatego szuram. I jest mi z tym dobrze, choć może nie do końca.
Serduchowo, płucowo i ogólnie wytrzymałościowo widzę, że nie jest najgorzej - jeśli biegnę w takim właśnie szurającym tempie. Mam wrażenie, że mógłbym przebiec spokojnie drugie tyle. (a jeszcze miesiąc temu, utrzymanie 2 minut ciągłego szurania - to był kosmos...)
Ale jest oczywiście "ale"
Nie wiem skąd się wzięło, ale już po 1 km mega wielkie ciśnienie w mięśniach przy piszczelach - od zewnątrz. Szczególnie lewa noga. Później się trochę rozbiegało, jednak końcówka (koło 6 km) to był dramat. Miałem wrażenie, że ktoś mnie tam przypala jakimś żelazem... Doszurałem do domu i tam zdziwienie - w miejscu o którym mówie (lewa noga, mięsień przy piszczelu, około 5-7 cm nad kostką od zewnętrznej strony), wyskoczyło "coś" wielkości 1/3 może 1/2 piłeczki do pingponga. Taka kulka poprostu.... Wyglądało śmiesznie:) Nie mam pojęcia co to. Wiecie?
Pod prysznicem, 10 minut lodowatej wody na nogi - pomogło. Kulki prawie nie ma i nie boli. Ale co to było - może mam jakieś obce istoty w sobie? Pierun wie...
Po za tym zaczynam się zgadzać z opinią wielu z Was, oraz znajomych "szuraczo - biegaczy" - BUTY BUTY i jeszcze raz BUTY (jak pisałem wyżej, biegam w butach do piłki ręcznej). Przy szuraniu około 3 km nie czuje nic niepokojącego, ale wczoraj koło 5-6 km zaczęło się obcieranie i mega skurcze palca u nogi - tego drugiego od największego - choć akurat u mnie to on największy wyrósł pieron...
Podsumowując moje "starcze" wywody.
Po każdym bieganiu mam ogromny do Was biegaczy szacunek. Walicie te km jak oszalali - czytam: tu 10, tu 15, dzisiaj delikatnie...23km:) Póki co to odległości kosmiczne i nieosiągalne nawet w myślach. Choć z drugiej strony, miesiąc temu 2 minuty biegu(szurania) też były problemem..
Kolejny dzień nierównej walki za mną:)
Wczoraj wieczorkiem (start o godz. 21.00) wybiegane 7,44 km to mój kolejny REKORD :)
Czasowo co prawda słabo, bo w okolicach 50 minut - ale takie to moje szuranie, a szuranie dlatego bo uważam, że bieganie to tak poniżej 6 nooo 5:30 minut jest. Wszystko co wyżej bieganiem chyba ciężko nazwać. Dlatego szuram. I jest mi z tym dobrze, choć może nie do końca.
Serduchowo, płucowo i ogólnie wytrzymałościowo widzę, że nie jest najgorzej - jeśli biegnę w takim właśnie szurającym tempie. Mam wrażenie, że mógłbym przebiec spokojnie drugie tyle. (a jeszcze miesiąc temu, utrzymanie 2 minut ciągłego szurania - to był kosmos...)
Ale jest oczywiście "ale"
Nie wiem skąd się wzięło, ale już po 1 km mega wielkie ciśnienie w mięśniach przy piszczelach - od zewnątrz. Szczególnie lewa noga. Później się trochę rozbiegało, jednak końcówka (koło 6 km) to był dramat. Miałem wrażenie, że ktoś mnie tam przypala jakimś żelazem... Doszurałem do domu i tam zdziwienie - w miejscu o którym mówie (lewa noga, mięsień przy piszczelu, około 5-7 cm nad kostką od zewnętrznej strony), wyskoczyło "coś" wielkości 1/3 może 1/2 piłeczki do pingponga. Taka kulka poprostu.... Wyglądało śmiesznie:) Nie mam pojęcia co to. Wiecie?
Pod prysznicem, 10 minut lodowatej wody na nogi - pomogło. Kulki prawie nie ma i nie boli. Ale co to było - może mam jakieś obce istoty w sobie? Pierun wie...
Po za tym zaczynam się zgadzać z opinią wielu z Was, oraz znajomych "szuraczo - biegaczy" - BUTY BUTY i jeszcze raz BUTY (jak pisałem wyżej, biegam w butach do piłki ręcznej). Przy szuraniu około 3 km nie czuje nic niepokojącego, ale wczoraj koło 5-6 km zaczęło się obcieranie i mega skurcze palca u nogi - tego drugiego od największego - choć akurat u mnie to on największy wyrósł pieron...
Podsumowując moje "starcze" wywody.
Po każdym bieganiu mam ogromny do Was biegaczy szacunek. Walicie te km jak oszalali - czytam: tu 10, tu 15, dzisiaj delikatnie...23km:) Póki co to odległości kosmiczne i nieosiągalne nawet w myślach. Choć z drugiej strony, miesiąc temu 2 minuty biegu(szurania) też były problemem..
wtorek, 27 grudnia 2011
przerwa której nie było...
Witajcie po Świętach...
Miałem zrobić sobie tydzień przerwy w bieganiu ze względu na bolące kolana, takie zalecenia przekazał znajomy człowiek na co dzień zajmujący się zawodowymi sportowcami. Wytrzymałem jednak tylko 6 dni bez szurania. W międzyczasie "obczytałem" mnóstwo mądrości na temat przeciążeń u początkujących szuraczy, żeby biegać jak najwolniej, swoim tempem, nie forsować, nie bić rekordów itd itd.
Miałem ochotę ruszyć się już w Wigilię wieczorem (zawsze biegam wieczorem, około 21.00 - dzieciaki już śpią, żona prawie usypia - czyli jedyny moment w ciągu doby tylko dla mnie), jednak Wigilia, zupełnie inaczej od oczekiwań, wyglądała bardziej jak wigilia Wielkanocy a nie Świąt Bożego Narodzenia. Przynajmniej u mnie w mieście wieczorem padało i padało i padało. Odpuściłem - choć usprawiedliwiałem się tak naprawdę też tą tygodniową przerwą, a w Wigilię był dopiero piąty dzień:)
Ruszyłem za to w I dzień świat. Godzina 21, temperatura 3 stopnie na plusie, czyli można się ubrać lżej. Założenie zgodnie z tym co wyczytałem, króciutko i najwolniej jak umiem. Wyszło troszkę ponad 4 km, w 30 minut. To było te pół godziny, które pozwoliły mi zapomnieć o świątecznym obżarstwie (choć tak naprawdę wcale go nie było aż tak dużo). O dziwo, kolana nie bolały tak bardzo jak po poprzednich szuraniach, co prawda w endomondo nie wskoczył żaden nowym (nieziemski :) ) rekord, ale chociaż czuję się dobrze. Dzisiaj wychodzę znowu. Trasa będzie dłuższa, w głowie już ułożona. Nie mogę się doczekać wieczora!
Miałem zrobić sobie tydzień przerwy w bieganiu ze względu na bolące kolana, takie zalecenia przekazał znajomy człowiek na co dzień zajmujący się zawodowymi sportowcami. Wytrzymałem jednak tylko 6 dni bez szurania. W międzyczasie "obczytałem" mnóstwo mądrości na temat przeciążeń u początkujących szuraczy, żeby biegać jak najwolniej, swoim tempem, nie forsować, nie bić rekordów itd itd.
Miałem ochotę ruszyć się już w Wigilię wieczorem (zawsze biegam wieczorem, około 21.00 - dzieciaki już śpią, żona prawie usypia - czyli jedyny moment w ciągu doby tylko dla mnie), jednak Wigilia, zupełnie inaczej od oczekiwań, wyglądała bardziej jak wigilia Wielkanocy a nie Świąt Bożego Narodzenia. Przynajmniej u mnie w mieście wieczorem padało i padało i padało. Odpuściłem - choć usprawiedliwiałem się tak naprawdę też tą tygodniową przerwą, a w Wigilię był dopiero piąty dzień:)
Ruszyłem za to w I dzień świat. Godzina 21, temperatura 3 stopnie na plusie, czyli można się ubrać lżej. Założenie zgodnie z tym co wyczytałem, króciutko i najwolniej jak umiem. Wyszło troszkę ponad 4 km, w 30 minut. To było te pół godziny, które pozwoliły mi zapomnieć o świątecznym obżarstwie (choć tak naprawdę wcale go nie było aż tak dużo). O dziwo, kolana nie bolały tak bardzo jak po poprzednich szuraniach, co prawda w endomondo nie wskoczył żaden nowym (nieziemski :) ) rekord, ale chociaż czuję się dobrze. Dzisiaj wychodzę znowu. Trasa będzie dłuższa, w głowie już ułożona. Nie mogę się doczekać wieczora!
wtorek, 20 grudnia 2011
kolana...
Robię dalej swoje kilometry, nie ma jakiegoś szału jeśli chodzi o odległości bo "tchu brakuje". Powolutku, po 4 km dziennie - ale do przodu. Pojawiają się jednak problemy zdrowotne, mianowicie kolana.
Po powrocie z treningu, oraz na dzień następny odczuwam bardzo niepokojący ból po wewnętrznej stronie obydwu kolan. Po krótkiej konsultacji z "fachowcem" z mojej firmy okazało się, że powodem może być przeciążenie, czyli krótko mówiąc zbyt duża moja waga, oraz nie przyzwyczajone kolana do takich obciążeń. No i oczywiście buty. Z nimi muszę koniecznie coś zrobić, póki co biegam w butach do...piłki ręcznej:) Duże ciężkie obuwie, do tej pory mi nie przeszkadzało, choć wielkiego komfortu nie odczuwałem...
Tak czy owak, coś z butami trzeba zrobić - może Aniołek mi pod choinkę przyniesie..? A jak nie to po nowym roku koniecznie trzeba będzie zakupić.
Po powrocie z treningu, oraz na dzień następny odczuwam bardzo niepokojący ból po wewnętrznej stronie obydwu kolan. Po krótkiej konsultacji z "fachowcem" z mojej firmy okazało się, że powodem może być przeciążenie, czyli krótko mówiąc zbyt duża moja waga, oraz nie przyzwyczajone kolana do takich obciążeń. No i oczywiście buty. Z nimi muszę koniecznie coś zrobić, póki co biegam w butach do...piłki ręcznej:) Duże ciężkie obuwie, do tej pory mi nie przeszkadzało, choć wielkiego komfortu nie odczuwałem...
Tak czy owak, coś z butami trzeba zrobić - może Aniołek mi pod choinkę przyniesie..? A jak nie to po nowym roku koniecznie trzeba będzie zakupić.
Subskrybuj:
Posty (Atom)